Leje. Kolejne z praw Murphy’ego się sprawdza – po całym tygodniu pięknej pogody przychodzi sobota, a z nieba zamiast żaru wiadrami leje się mokre…. W uszach dźwięczy wypowiedziane kilka godzin wcześniej „będę na 100%”… Głupio się nie  zjawić…

Staram się więc zignorować wewnętrznego lenia i wsiadam w samochód. Radio śpiewa mi „Zacznij od Bacha”, dzięki panie Zbyszku! To będzie dobry dzień!

Droga długa, kręta, coraz węższa. Mgły czarują, a deszcz nieco odpuszcza. Cel – Ochotnica Górna, „Bacówka u Bucka”  – gdzie to jest? Jakiś koniec świata chyba. Ale wreszcie widać „naszych”, ruszamy więc dalej  już wspólnie na piechotkę raźno  pod górę. W końcu oczy wypatrują niewielką bacówkę i kilka postaci na malowniczej polanie. Jesteśmy na miejscu!

Na pierwszy rzut oka bacówka, jak każda inna, ale szybko okazuje się, że miejsce to na szkolenie nieprzypadkowe – niezwykle nowoczesne i tradycyjne zarazem, tak jak i gospodarz, baca Jarek Buczek. Chłop młody, jak na bacę, ubrany „po cywilnemu”, i tylko prosty, pasterski kapelusz podpowiada, że to nie przypadkowy, zabłąkany turysta. Ale wystarczy chwila  rozmowy i już wiadomo, że to postać nietuzinkowa – prawdziwy pasjonat, baca całym sercem. Takich osób kultywujących wielowiekowe tradycje już coraz mniej…

Na początek Baca częstuje żętycą – pijemy ochoczo i słuchamy opowieści o niełatwym życiu na bacówce, a tymczasem nad watrą, w ponad 100-letnim kotle grzeje się świeżo wydojone owcze mleko. Stado liczy około 700 owiec, z czego każdego dnia 2 razy trzeba wydoić ponad 500 z nich! Żeby z robotą zdążyć, dzień trzeba zacząć o 4 rano. Oj niełatwy to chleb, niełatwy!

Przychodzimy więc trochę na gotowe, bo owce już wydojone. Ale roboty dla nas jeszcze nieco zostało. Zaczynamy od przecedzenia mleka z kotła do drewnianej puciery i klagania mleka, czyli  dodania podpuszczki. Enzym ma za zadanie ścięcie mleka i po pewnym czasie tak też się dzieje. Teraz ser trzeba rozdrobnić ferulą a następnie zacząć oddzielać od serwatki. Tym zajmuje się baca, bo wprawy trzeba w tym mieć sporo. I tak, na początku robiony jest bundz – po chwili ser trafia do smatki, w której ocieka sobie w komorze. A Baca zaczyna „nabijać” ser na oscypki. W zależności od wielkości późniejszego oscypka, Baca nagarnia porcje sera do czerpaków odpowiedniego rozmiaru, odciskając go przy tym i ugniatając. I tu zaczyna się zabawa!!  Zabieramy się za robotę, zaczynamy pucyć oscypki. Każdy dostaje swoją kulę sera, którą ma za zadanie porządnie ugnieść i odsączyć resztki serwatki. Zadanie niełatwe i od razu widać, że męskim dłoniom ser jakoś tak bardziej się poddaje. Ale dziewczyny nie dają za wygraną i pucom równie zawzięcie. Jedna kula, druga, trzecia…  Łapy już nieco spracowane, a to dopiero pierwszy etap!! Kule lądują w serwatce z dodatkiem wrzątku, gdzie ser się ogrzewa, po czym znowu trzeba go upucyć i na nowo ogrzać . Początkowy zapał do pracy jakby nieco się ulatnia, ale nie ma przebacz – ser trzeba przerobić zanim zacznie kwaśnieć!! Na szczęście humory dopisują, a i krągłe serowe kształty wzbudzają coraz większą ogólną wesołość ;).

Wreszcie przychodzi etap ostatni – pakujemy oscypki w łoscypiorki, czyli w drewniane foremki nadające im kształt. I znowu okazuje się, że nie jest to łatwe – oprócz smaku oscypek musi przecież też kusić oko. Najgorętsze  emocje wzbudzają największe oscypki, które formować trzeba ręcznie. Tu wyzwanie podejmują panowie, choć i z rąk Danuśki jeden duży, kształtny okaz wychodzi. Każdy też może oznaczyć swojego oscypka zrobioną wcześniej cechą – po paru dniach będzie można przyjść i skosztować swojego dzieła.

Na koniec oscypki lądują w rosole, czyli w solance, w której popływają do następnego dnia. Później jeszcze 3-4 dni wędzenia i gotowe!! Aż kusi żeby wrócić i swoich wyrobów spróbować

Zajęci robotą, nawet nie zauważamy kiedy minęło tych kilka godzin. Tymczasem pogoda też nie próżnowała – deszczowe chmury odeszły za granie i piękne popołudniowe słońce otuliło gorczańskie łąki. Aż żal, że ten niezwykły dzień powoli się kończy – szczególnie, że mamy okazję spróbować przepysznego, zrobionego rano bundzu, uwędzonych już oscypków oraz tutejszej, niepowtarzalnej bryndzy. Chyba nikt z nas nie ma wątpliwości, że tak właśnie powinno to wszystko smakować! Wiszące na ścianie unijne certyfikaty są w pełni zasłużone!

Wsłuchani w opowieści o zagmatwanej historii tych terenów powoli szykujemy się do powrotu. „Bacówka u Bucka” ugościła nas kulturą, tradycją i smakiem wielu pokoleń karpackich pasterzy, którą w wypakowanych serami i innymi tutejszymi specjałami plecakach zabieramy do domów. A do tego wspomnienie niezwykłego dnia w sercu Gorców….

 Nie my pierwsi ulegliśmy urokowi tego miejsca. Liczne plakaty na ścianie bacówki przypominają o tym, że wydarzyło się tu już niejedno, a z jednego z nich uśmiecha się wiecznie młody Zbigniew Wodecki Panie Zbyszku – to był naprawdę bardzo dobry dzień!!

Bardzo dziękujemy Bacy Jarkowi Buczkowi oraz jego żonie Gosi za miłe przyjęcie, przekazaną wiedzę i umiejętności, a prezesowi Maćkowi za zaprowadzenie nas właśnie w to miejsce.