W tamtych latach robiło się slajdy. Potem cały dowcip polegał na tym aby zebrać znajomych i koniecznie im je pokazać, jak największą ilość na raz. Rzucone na biały ekran na ścianie istotnie pokazywały góry w odpowiedniej skali, nieporównywalnej ze zdjęciami. Kto by wtedy pomyślał że te slajdy, skanowane teraz po to żeby znów pokazać je na ścianie, ale tym razem przy pomocy znacznie droższych projektorów i komputera, będą często jedynym śladem po ludziach którzy odeszli, a odeszli zawsze za wcześnie. 

Na jednym z nich dumnie pręży się Janusz Kondyjowski, z liną przewieszoną przez ciało, wzorem przewodników z początków zeszłego już wieku. Janusz oczywiście zgrywa się ale w Jego uśmiechu odbija się pasja ktorą nas, młodszych kolegów z Koła, zarażał w sympatyczny sposob. To był slajd z wędrówek w czasie naszego doszkolenia przed egzaminem na państwowe uprawnienia przewodnika tatrzańskiego. Janusz zginął w swoich ukochanych Tatrach, pod Rakuską Czubą, w czasie kołowego obozu. Zjechał z lawiną w kwietniu, w miejscu gdzie latem prowadzi turystyczna magistrala, spacerowa ścieżka ktorą chodzą turyści w klapkach. 

Mój inny slajd jest nieostry. Nie podjąłem większego wysiłku aby “machnąć” moich kolegów – Jasia Dudka i Andrzeja Hadego. Na swoje usprawiedliwienie mogę dodać że to było o 6-tej rano, właściwie o świcie, przy namiocie na słowackim “taborisku” w Łomnicy. Ale gdybym wiedział że obaj tak szybko odejdą to myślę, że przyłożyłbym się lepiej, może zrobił drugi. Mam za to dobre zdjęcia – czarno-białe – z naszego zimowego obozowiska przy Popradzkim Stawie, podczas którego wyszliśmy na Wschodni Szczyt Żelaznych Wrót. Chociaż granią jest niby krótkie wyjście, zajęło nam to trochę czasu, było dużo śniegu i spore nawisy. Za to nie było tak lawiniasto jak dobrych kilka lat potem pod Kościelcem, kiedy Jasia porwała lawina i zniosła przez skały w stronę stawu. 
Jak zginął Andrzej nie wiadomo do dzisiaj. W czasie trekingu w Himalajach, długiego marszu we dwójkę z kolegą – tyle można powiedzieć. Może podczas przechodzenia przez potok lodowcowy który jak wiadomo może gwałtownie wezbrać lub mieć niesamowicie śliskie koryto. A może inaczej. Pamiętam że podczas wspólnego przejścia od Żelaznych Wrót do Doliny Batyżowieckiej Andrzej narzucił tempo którego nie potrafiłem utrzymać. Z tego powodu nie było wtedy mowy o robieniu zdjęć lub slajdów, a szkoda.

Jeszcze jeden ładny slajd Jasia udało mi się zrobić na zachodzie pod Czarnym Szczytem. To było podczas wspólnie prowadzonego turnusu na który zapisało się trochę Jego znajomych z wcześniejszych lat. Pamiętam że udało nam się wtedy zrobić kilka ładnych wejść, jednocześnie znakomicie się bawiąc. Ludzie – już nie studenci – odprężyli się niesamowicie w luźnej atmosferze, nabrali świetnej kondycji. W ostatni dzień zmrok zastał nas jeszcze w okolicach Bilikowej Chaty. Przed zejściem w lesie Jasiu wygłosił wtedy rozsądną mowę do uczestników “kochani, starajcie się świecić latarkami pod nogi bo inaczej możecie oślepić kolegów”. “Bądź spokojny, Jasiu, nie ma problemu”, odpowiedziałem wtedy za wszystkich. “Jak można zauważyć, spośród 14-tu osób tylko ja mam działającą latarkę”. 

Z naszego rocznika przewodników tatrzańskich chyba nikt nie robił lepszych zdjęć niż Włodek Kłys. W czasie naszej pierwszej kursowej wycieczki, na Czerwone Wierchy i Halę Gąsienicową, Włodek wyróżniał się obfitą brodą i dużym aparatem-lustrzanką. Pogoda nie była wtedy zbyt zdjęciowa. Od połowy dnia zrobiło się mglisto, więc na Czerwonych Wierchach nie widzieliśmy zupełnie nic. Jednocześnie prawie się jeszcze nie znaliśmy. Nasze zejście z Kasprowego na Gąsienicową uświadomiło nam jacy jesteśmy “szczawie” i jak bardzo różni się wycieczka późną jesienią od letniej. Miałem na nogach “Maratony”, niby rozsądne buty na wibramie, a jednak zaliczyłem nieplanowany zjazd na śniegu w Kotle Gasienicowym. Nie ja jeden. Schronisko na Hali było zamknięte i musieliśmy zejść na Kalatówki, pod koniec po ciemku. To wszystko złożyło się na brak zastanowienia się czy jesteśmy wszyscy ci sami co na początku wycieczki, tym bardziej że na nocleg doszli nowi kursanci, ktorzy dojechali wieczorem. Liczba się zgadzała, a może było nas więcej niż na początku. Noc była fatalna, silnie wiało. Dopiero w Krakowie dowiedziałem się że dwie dziewczyny z naszego grona które się jeszcze nie znało z twarzy, imion i nazwisk, zostały na Kondrackiej Kopie, zgubiły grupę i we mgle poszły potem na Małołączniak. To w tę noc jedna z dziewcząt skonczyła swoją górską drogę, umierając z wyczerpania w Wantulach.

Włodek Kłys był jednym z najbardziej zapalonych i systematycznych w poznawaniu gór z naszego kręgu. Jednocześnie zapisał się na kurs wspinaczkowy, czym zyskał sobie przydomek “taternik”. Cały czas miał piękną brodę ale nie miał odpowiedniego zdjęcia w paszporcie a w tamtych czasach słowacka straż graniczna tylko czekała na takie okazje i wysyłała delikwenta do toalety i zgolenia tam brody bez jakichkolwiek dyskusji, przy pomocy tępej żyletki którą dysponowali i użyczali. Autobus oczywiście czekał aż biedny delikwent pozbawi się nadmiaru włosów. Raz przedwcześnie wyłysiały uczestnik wycieczki pokazując im swoje stare zdjęcie na którym ani łysiny, ani pięknie wypielęgnowanej brody jeszcze nie było, próbował ich przekonać że liczba włosów się zgadza tylko się po prostu przesunęły, ale strażnicy byli głusi na tego rodzaju argumenty. Włodek miał charakter i ani nie wymieniał paszportu, ani nie miał zamiaru golić brody. W wyniku tej konsekwencji raz musiał zostać na przejściu na Łysej Polanie a “kołowy” autobus odjechał na upragnioną Słowację. Stale robił piękne zdjęcia. W swojej rodzinnej Nowej Rudzie organizował czasem wystawy które cieszyły się chyba dużym zainteresowaniem. Kiedy odwiedziliśmy rodziców Włodka po Jego śmierci, pomyślałem że dużo dobrego zrobił w swoim mieście pokazując te zdjęcia. Włodek zginął w pięknej scenerii, schodząc z Aiguille Verte. Wyjście i zejście z Verte jest opisane we francuskim wyborze klasycznych alpejskich wspinaczek jako jedno z najładniejszych wyjść w Alpach. Nikt nie wie, czy to Włodek pierwszy poleciał czy jego partner. 

Kaziu Rosiak, który zawsze dumnie podkreślał “beskidzcy górą” i podczas meczów o “Puchar Lecia” przyczyniał się do wygranych beskidzkiego zespołu, był człowiekiem gór znacznie wyższych. Bywał w Andach, Himalajach i innych wysokich miejscach. Ale nie tam popełnił błąd. Z czasem postawił na prace wysokościowe jako sposób na zarabianie pieniędzy na wyjazdy i w ogóle na życie. Schował do kieszeni dyplom doktora metalurgii i nazwał się po prostu inżynierem, żeby nie odstraszać zleceniodawców możliwością teoretycznego podejścia do problemu. Spadł z rusztowania w Jaworznie, podobno niezbyt wysokiego. 

Pomimo że dość spora grupa z naszego kursu kończyła kurs skałkowy i bardziej zaawansowany na Hali Gąsienicowej, niektórzy także zimowy, niezbyt wielu wspinało się potem regularnie. Jednym z takich wspinających się był Adam Marchaj. Adam był chodzącą kompetencją i rozwagą. Nazywaliśmy go “magister” lub “mafister” bo był od większości z nas trochę starszy i kończył studia w czasie kursu na wewnętrzne uprawnienia (tego najlepszego i najprzyjemniejszego kursu) podczas gdy my byliśmy na pierwszym bądź drugim roku. Był naszym nadwornym gitarzystą, bo cała reszta z nielicznymi wyjątkami była zbyt leniwa aby nadrobic braki na tym polu. Podpuszczaliśmy Go więc słowami “zagraj Pane Adame” (tak ze słowacka) po czym następował test naszej cierpliwosci jako że Adam zaczynał stroić gitarę a trwało to dłuuugo. Kiedyś w czasie przekraczania granicy na Chyżnem celnik zaczął domagać się, widząc gitarę, aby mu zaśpiewać i zagrać i zaczął się już zdrowo niecierpliwić czy może złośliwie chcemy mu odmówić bo nie znał Adama ale po długiej chwili rozległy sie pierwsze słowa piosenki “Orawa, Orawa, na Orawie ława…” co rozładowało atmosferę. Mój krótki wyjazd do Kanady dostarczył Adamowi bodźca do nagrania mi zestawu piosenek ze sztandarową piosenką “Nad Kanadoj, nad Kanadoj”. Piosenka ma refren “wsio pochoże na Rassiju, no to wsio że nie Rassija”. Święta prawda! Jest tam może i podobnie, ale na pewno nie tak samo! Chociaż mam zdjęcia i slajdy Adama, ta kaseta jest moją pamiątką po przyjacielu, bo Adam wyjechał do Stanów, kilka lat tam pracował i zaginął. Jego ciało znaleziono dużo później w pobliżu miejsca pracy, w bagnach i zaroślach. Może poszedł na samotny spacer, jak wielu z nas robi co jakiś czas. 

Na samotny goprowski patrol poszedł Janusz Śmiałek. Chociaż był “tylko” przewodnikiem trzeciej klasy, niewielu z naszego kołowego kręgu może się poszczycić górskim doświadczeniem zbliżonym do tego jakie miał Janusz. Nie mówiąc oczywiście o doświadczeniu speleologicznym, gdzie był liderem i mistrzem dla wielu, w swoim czasie współ-posiadaczem światowego rekordu głębokości osiągniętej w jaskinii. Po czasie organizowania wypraw był czynnym ratownikiem, na przykład inicjatorem specjalnej grupy ratownictwa jaskiniowego i uznanym ekspertem w tym zakresie. Niektórzy uczący się od Niego chodzenia po górach i jaskiniach doczekali się znacznie dłuższej wzmianki w autorskiej “Wielkiej Encyklopedii” Paryskiego niż On sam. Lubił uczyć, czasem robił dla naszych dzieci zabawy z użyciem liny, różne zjeżdżania z drzew, organizowanie rozmaitych skomplikowanych “wyciągów”. Często brał dyżury w Morskim Oku. Wtedy nie była to żadna wspinaczka, zwykłe wyjście na grań Żabiego nad Morskim Okiem. Myślę że oprócz celu jakim był patrol szedł po prostu po to aby zobaczyć góry, trochę dla kondycji i żeby pooddychać kryształowym powietrzem. To jest przecież sensem naszego istnienia, nie żadne tam wykłady matematyki na uczelni chociaż Janusz i to lubił. A że skały późną jesienią są pokryte niesamowicie śliskim szkliwem lodowym, to lepiej. Trening będzie bardziej na serio, bo wiadomo że nie można zrobić jednego nieostrożnego kroku. Ile razy każdemu z nas przydarzy się jakiś nieostrożny ruch, zachwianie. Czasem i ze schodów można spaść. Tylko że na zalodzonych trawach jedzie się dalej, może przez spojrzenie na zaśnieżone już góry przegapiło się ten moment po ktorym nie ma odwrotu. 
Mam Twój slajd Januszu. Spokojna jesień pod Babią Górą, w tle kolorowy las. I spokojny uśmiech człowieka który jest w górach a więc u siebie – blisko miejsc gdzie się urodził i wychował, i gdzie ciągle wraca. 


Wojtek Przybyłowicz, 
Stellenbosch, Afryka Południowa, 28 czerwca 2005